Po co założyłem tego bloga? Ot tak, for fun, pod wpływem impulsu, żeby wylać z siebie wszelkie emocje utrudniające mi normalną egzystencję... Niepotrzebne skreślić. Nawet nie wiem, czy ktokolwiek będzie to gówno czytał, nie dbam o to.
Bo to wszystko jest jakieś popierdolone. Takie plany na przyszłość, założenia, ideały, a wszystko z czasem traci na wartości i idzie w diabły. Przynajmniej u mnie. To chyba ten słomiany zapał, o którym wszyscy mówią. Jedyna rzecz, którą do tej pory nie rzygnąłem to rower.. No i rozsadzanie ścian i okien muzyką. Co tym razem na horyzoncie? Studia za granicą. Ciekawe jak długo. Ale mniejsza o to..
Zastanawiał się ktoś kiedyś po co tak na prawdę chodzi do szkoły? Sto procent tak. I jakie wnioski? Osobiście, teraz już nie jestem pewien czy chodzę tam dla ludzi, czy właśnie ci ludzie mnie najbardziej drażnią. Chcę się uczyć, czy chcę się trochę ponabijać z nauczycielki, razem z kumplem z ławki? Ni chuja nie wiem. To raczej zmienna rzecz.
Przeciętny dzień, stoisz na tym pieprzonym korytarzu, w pieprzonym tłumie ludzi. Hałas i gwar, wszędzie ludzie. Niby rozmawiasz z tym, czy z tamtym, ale wewnątrz czujesz się osaczony. Automatycznie obmyślasz plan ucieczki na wypadek nieprzewidzianego wypadku. Czy to normalne? I wtedy myślisz: "za jakie grzechy do cholery tutaj stoję?", za chwilę żaróweczka, olśnienie: "no tak, przecież edukacja! bez tego nie dasz sobie rady w życiu. musisz kuć, musisz pracować, musisz robić ten hajs aż wysrasz się z wszelkiej chęci do życia. musisz.". A takiego wała jak Polska cała. Nie musisz. Możesz mieć farta i być zadowolonym z życia, nawet siedząc na kasie w Biedronce. Z tym, że trzeba mieć jeszcze tą odrobinę pozytywnego myślenia, a nie każdym się to zdarza.
No bo kurwa, nie da się myśleć pozytywnie CAŁY CZAS. Jestem na to zbyt leniwy. Wolę sobie ponarzekać i pomarudzić, jak ostatnia pipka, i żyć dalej. Jedyna opcja na bycie na pozytywie przez 24/7 to jaranie zielska. NON STOP. Niestety mnie na to nie stać, toteż chyba zostanę przy obecnym stanie rzeczy. I tak nic nie zmienię, znów, jestem na to zbyt leniwy.
Dalej, inna rzecz, ludzie. No właśnie, ludzie, ludzie. Masa ludzi na świecie, w kraju, województwie, mieście, dzielnicy, szkole, bloku, na podwórku. A każden jeden delikwent inny. Ale kim, do kurwy nędzy, trzeba być, żeby odstawić taką akcję? Przykład z życia, mam znajomą. W zeszłym roku chodziła do nas do klasy, ale wyleciała za godziny nieobecne. Zaczęła 'nowe życie'. Szkoła wieczorowa, kłótnia z matką, wyprowadzka z chaty, pójście do roboty, bla bla bla bla. Ale przeginką było dla mnie odcięcie się totalnie od wszystkich, w tym od ludzi, którzy uważali ją za przyjaciółkę. Jawne granie w ciula. "Ej, spotkamy się? Dawno się nie widzieliśmy. Może jutro? Nie? To pojutrze może.. Za tydzień? W przyszłym miesiącu?" "Nie, sory, nie mam czasu." - BANG. Nie no, ja rozumiem. Przecież ja też swoje za uszami mam. Trochę, sporo, dużo. Ale mnie wystarczyłoby jedynie 'nie, dzięki, zaczęłam nowe życie bez starych znajomych, pierdol się'. Proste. Jednakże przecież wtedy nie byłoby emocji, co nie? No to trzeba to trochę skomplikować. No dobra, jestem hipokrytą.. Ale jeśli mi na kimś nie zależy i za chińskiego smoka nie chcę z nim utrzymywać kontaktów to to mówię, a nie rżnę głupa, że jak ja to bardzo bym nie chciał, ale no nie da rady. No kurwa.
I w sumie nie wiem co mnie najbardziej wkurwia ostatnimi czasy. To, że w wieku 18 lat kręgosłup mnie boli, jakbym miał z 60, codzienne wstawanie wcześnie rano, chodzenie do klasy z byłą, brak wystarczającej ilości pieniędzy, niedostateczna ilość godzin w dobie, wyłączający się z dupy subwoofer, czy to, że ciągle gubią mi się długopisy.. Pewnie któreś z tych.
Na dziś to tyle pieprzenia. Oby nikt tego nie przeczytał, jeszcze się zarazi podejściem 'wkurwia mnie absolutnie wszystko'. Narazie.